Ja bym naprawdę z tym krzakulcem jednak „pokombinował” (wcale nie na "głowę"). Ta wierzba powinna mieć pień, nawet niski 30cm, choćby po to, by podczas koszenia trawnika mówić w kwiecistym ojczystym języku, a nie „po łacinie”. Przecież, jak ta „kula” gałązki z ziemi nam wydawać będzie, to możemy mieć kłopoty z rozpoznaniem, czy to jeszcze trawnik, czy już wierzba! I to właśnie może nam się na język "przełożyć".
Nawet jeśli to nie „płacząca”, to gdy cięciem nadamy jej „gęstą czuprynką” ( u tej odmiany nie tylko kolory i deseń listków ma znaczenie, ale i sam pokrój kuli i to, że jest taka gęsta), to będziemy musieli podnosić tę „czuprynkę” przy strzyżeniu. Czyli lewą ręką caps, za te liście i do góry, a prawą wiazd kosiarki zrobimy – troche kłopotliwe – nieprawdaż?
Oczywiście, gdybym miał ogrodnika na etacie, to złośliwość drzemiąca we mnie, mogła by wziąć górę nad podejściem praktycznym, ale gdy ja miałbym to kosić, to wolałbym nawet taki mały 30 cm pieniek jednak zrobić.
Uroku tej wierzbie nadaje jej wrodzona umiejętność do wydawania gałązek też skośnie w dół i to wcale nie w sposób „konająco-płaczący”, a z „energią i buntem”. To właśnie te gałązki z dołu zauważamy mówiąc kula, bo takich krzewów, co „wachlarzem” rosną do góry jest na kopy.
Nawet niech zostanie pieniek esowaty, może ładniejszy, bo wszyscy mają „nieskomomplikowanie”, jak trzonek miotły (
w erekcji) gusta, a tu raz coś rośnie sobie inaczej.
Kiedyś pisałem, ze nie udaje mnie się ukorzenić wierzby mandżurskiej. Po kilku próbach dałem sobie spokój.
kra1013 pisze:…Ja to do tych wierzb poskręcanych „ w siedem” nie mam szczęścia. Zawsze mnie wysychają. Wiosną rosną, a później zapominam podlewać (woda gruntowa na 6-8m, więc sucho) i wysychają „na Amen”.
Do czasu jednak!
No, wiec kupiłem (u tych w Kościerzynie, co mają ogród „z odjazdowym mym bratem osłem”
http://ekotopik.mojeforum.net/temat-vt7 ... sc&start=0 ) i okazało się, ze do dwóch wierzb rosnących jak kij od miotły, choć z własnego ukorzeniania zrzezów, dodają trzecią, więc je posadziłem razem. Kije w garść i zaplotłem z nich warkoczyk. Uczyła mnie tego Ewa, moja dziewczyna. Dawno to było, bo w latach 70-tych, lecz nauka nie „poszła w las”, a używała do tego mej grzywki
.
Od jesieni przechodząc koło tego warkocza zawsze się uśmiecham. „Moja” nie ma pojęcia czemu, ale przecież każda żona powinna dbać o to, by na jego licu malował się uśmiech
. Zresztą, do żony zawsze trzeba się uśmiechać, do wspomnień, tylko wtedy gdy były zapamiętane!
Chyba w końcu ta wierzba będzie rosła!
Na pewno widzieliście te „warkocze” w kwiaciarniach u „doniczkowych”, ale czy macie je w ogródkach? Jutro może wrzucę jakieś zdjęcia.