Kulinarnik Towarzyski - historyjki z przepisami
: pt cze 06, 2014 3:02 pm
Kilka lat temu pisywałam takie "cosie" dla jednego z internetowych magazynów dla kobiet. Potem współpraca jakoś umarła śmiercią naturalną, ale trochę takich opowiadanek mi zostało. Wrzucę na próbę pierwsze dwa, może komuś się przydadzą przepisy z nich albo może komuś przypadnie do gustu taka forma opowiadania o kulinariach to fikcja, chociaż imiona niektórych postaci się zgadzają Wszystkie przepisy są bardzo, bardzo proste bo cały cykl jest o kobiecie, która nie ma za grosz pojęcia o gotowaniu i dopiero się go w różnych okolicznościach uczy.
Kulinarnik Towarzyski część pierwsza, czyli:
Wołowina curry w chlebkach pita
- No przecież mówię, że już idę! – wrzasnęła Anka przez drzwi, do których dobijałam się dobre pięć minut – Głucha jesteś? Mówiłam, że otwieram – burknęła, wpuszczając mnie do przedpokoju.
- Sama jesteś głucha, można się włamać i wynieść pół mieszkania, a ty nic – prychnęłam, stawiając parasol w kącie – Zmarzłam, zmokłam, idę prosto z roboty, mam zły humor i jestem głodna – przyznałam się z rozbrajającą szczerością.
- Głodnych nakarmić, taaaa jest! – zasalutowała, trzepiąc wszędzie mąką.
- Uważaj! Nie na żakiet, paskudo! Co ty właściwie robisz poza bajzlem, co?
- Pity piekę.
- Mnie zawsze uczyli, że PITy się wypełnia, ale jak tam sobie chcesz... – Z powątpiewaniem zajrzałam przez jej ramię do kuchni.
Anka teatralnym gestem osłoniła oczy.
- Święci pańscy, zlitujcie się nad tą nieszczęsną, bo bredzi, pewnie z głodu. Siadaj! – wskazała mi krzesło i zabrała się za mieszanie czegoś w misce.
- Co to właściwie jest? – spytałam z powątpiewaniem, patrząc na mało apetyczną breję.
- Ciasto na pity, przecież mówię - wzruszyła ramionami, posypując stolnicę mąką i wygarniając na nią tajemniczą masę.
- Dobra, poproszę łopatologicznie. Wiesz, że ze mnie całkowite beztalencie kulinarne – popatrzyłam na nią smętnie. Anka od zawsze była moim autorytetem kuchennym. Nawet w piaskownicy jej zupki z piasku i kamyków wyglądały apetyczniej, niż moje.
- Kartkę masz? Nie? Tam leżą, na lodówce. I długopis weź. No, szybciej. Pisz: trzy szklanki mąki, trzy czwarte szklanki ciepłej, ale nie gorącej wody, trzy czwarte kostki drożdży, łyżeczka cukru, szczypta soli i cztery łyżki oleju. Drożdże rozpuścić w wodzie z cukrem, wlać je do miski, dodać sól, mąkę i olej, wymieszać i wyrobić porządnie na stolnicy. Jak się lepi do rąk, podsypywać mąką aż będzie gładkie i elastyczne. Odstawić na pół godziny aż wyrośnie, podzielić na cztery części, spłaszczyć na placki o grubości niecałych dwóch centymetrów i piec dziesięć minut w temperaturze dwieście stopni. Zapisałaś?
- Buła, jak buła – wzruszyłam ramionami – i co z tego ma być, jakieś kanapki?
- Coś ty, akurat chciałoby mi się tak bawić, żeby zjeść kanapkę – Anka popukała się w czoło umączonym palcem – otwórz lodówkę i zdejmij garnek z górnej półki.
- Co to? – zajrzałam ostrożnie pod pokrywkę
- Wołowina curry! – uśmiechnęła się z dumą – Zobaczysz, Karol wróci za pół godziny i będzie się tym zachwycał, jak zawsze zresztą. To jego ulubiona potrawa.
- A to żółte to co?
- Zależy które – uśmiechnęła się krzywo – masz tam poza mięsem jakiś inny kolor?
- No dobra, to po kolei – zadysponowałam, sięgając ponownie po długopis.
- To łatwizna – Anka wyłożyła zawartość garnka na patelnię z rozgrzanym olejem – Bierzesz pół kilo ładnej wołowiny. Jak nie masz, może być łopatka wieprzowa. Kroisz w małe słupki, do tego dodajesz pół szklanki keczupu, ćwierć szklanki soku z ananasa, całą puszkę ananasa krojonego w kostkę, jedną albo dwie papryki, też pokrojone w kostkę, cebulę w piórka, trzy łyżki oleju, sól, pieprz i najważniejsze, dużą łychę curry. To się musi co najmniej pół godziny przegryźć, akurat wtedy jest czas na pieczenie chlebków.
- A potem?
- Potem normalnie, smażysz, aż większość sosu odparuje, napychasz tym chlebki i polewasz sosem jogurtowym albo czosnkowym.
- Wydaje się proste – przyznałam – a czemu pichcisz to akurat dzisiaj? Karol ma urodziny czy coś w tym guście?
- Nieee... Tylko nasi znowu grają dzisiaj mecz. I jeśli znowu przegrają, to tylko ta wołowina może poprawić Karolowi humor.
Anka wyszczerzyła do mnie radośnie zęby i wróciła do mieszania mięsa na patelni. Zapach rozchodził się wspaniały i wtedy dopiero poczułam, jak bardzo jestem głodna...
Kulinarnik Towarzyski część druga, czyli:
Letnia sałatka kalafiorowa
- Moge jefce? – Ledwo otworzyłam drzwi do mieszkania, dobiegł mnie z kuchni niewyraźny głos mojego synka Piotrusia, który najwyraźniej właśnie coś zajadał.
- Piotrusiu, nie mówimy z pełną buzią – wkroczyłam do kuchni, spodziewając się zastać go z batonikiem w ręce, ale siedział sobie spokojnie nad talerzem umazanym białym sosem i chrupał zadowolony, jak królik marchewkę.
Artur, mój mąż, rzucił mi szeroki uśmiech od strony lodówki, z której właśnie wyciągał wielką michę czegoś niezidentyfikowanego.
- Zrobiłem kolację! – powiedział z dumą.
- TO jest kolacja? – wytrzeszczyłam oczy i wskazałam białe kawałki do których Piotruś popędził właśnie, stanowczo domagając się dokładki.
- Mama, to dobre, ja pomagałem! – synek z dumą postawił przede mną czysty talerzyk, po czym chrupiąc swoją dokładkę wymaszerował z kuchni.
- No dobra, co to jest? – podejrzliwie obwąchałam potrawę, wyczuwając jedynie lekki zapach czosnku i świeżo zmielonego pieprzu.
- Sałatka z kalafiora, kumpel z pracy dał mi przepis, mówił, że to świetne do grilla i na przekąskę w upały też – Artur z rozpędu nałożył mi pełen talerz.
- Jak to? To dlaczego to chrupie? – rozejrzałam się podejrzliwie, węsząc jak rasowy ogar. Okno było zamknięte, a nigdzie nie unosił się charakterystyczny i mało przyjemny zapaszek gotowanego kalafiora.
- Chrupie, bo jest surowe – popatrzył na mnie z troską i domieszką politowania – Ty się dobrze czujesz?
- Jak to surowe! – zdenerwowałam się – Piotruś! Piotruś, chodź tu zaraz! Dawaj talerz. Matko, już wszystko zjadłeś? Brzuszek cię rozboli! – klapnęłam na kuchenny stołek wodząc wzrokiem od jednego z moich mężczyzn do drugiego
- Przestań panikować i spróbuj w końcu! – Artur zdenerwował się, odsyłając Piotrusia z powrotem do pokoju – I w ogóle czemu coś miałoby go rozboleć? Kto powiedział, że kalafior ma być zawsze rozgotowany na paćkę i śmierdzieć na pół domu?!
- Jakbyś mnie wtedy nie zagadywał to nic by się nie rozgotowało na żadną paćkę! – oburzyłam się, wspominając moją ostatnią próbę stworzenia czegoś jadalnego z użyciem tego, jak mi się wydawało, niezbyt ciekawego warzywa.
Mąż wzniósł oczy ku niebu, pokręcił lekko głową i wyszedł do pokoju, oglądać z Piotrusiem dobranockę. Wyzwoliwszy się w końcu spod ostrzału spojrzeń spróbowałam. Sałatka była chrupiąca, lekko ostra i bardzo smakowita.
- Przepraszam, mieliście rację – z miną skruszonego grzesznika i talerzem w ręce dołączyłam do rodzinki, która właśnie z uwagą śledziła losy Muminków – co do niej dałeś? – zwróciłam się do Artura.
- Normalnie, kawałki surowego kalafiora, trzy posiekane ząbki czosnku, puszkę kukurydzy, trzy łyżki majonezu, sól i pieprz.
- A ja mieszałem! – pochwalił się Piotruś, nie odrywając wzroku od ekranu, na którym właśnie pojawiła się Mamusia Muminka, wyganiająca swoją gromadkę do łóżek.
- Piotruś, Muminki idą spać, na ciebie też kolej. Wykąpiesz go? – popatrzyłam pytająco na męża.
Obaj znikli w łazience, a ja odczekałam chwilę, aż szum wody zagłuszy odgłos moich kroków i podreptałam do kuchni. Po dokładkę.
Kulinarnik Towarzyski część pierwsza, czyli:
Wołowina curry w chlebkach pita
- No przecież mówię, że już idę! – wrzasnęła Anka przez drzwi, do których dobijałam się dobre pięć minut – Głucha jesteś? Mówiłam, że otwieram – burknęła, wpuszczając mnie do przedpokoju.
- Sama jesteś głucha, można się włamać i wynieść pół mieszkania, a ty nic – prychnęłam, stawiając parasol w kącie – Zmarzłam, zmokłam, idę prosto z roboty, mam zły humor i jestem głodna – przyznałam się z rozbrajającą szczerością.
- Głodnych nakarmić, taaaa jest! – zasalutowała, trzepiąc wszędzie mąką.
- Uważaj! Nie na żakiet, paskudo! Co ty właściwie robisz poza bajzlem, co?
- Pity piekę.
- Mnie zawsze uczyli, że PITy się wypełnia, ale jak tam sobie chcesz... – Z powątpiewaniem zajrzałam przez jej ramię do kuchni.
Anka teatralnym gestem osłoniła oczy.
- Święci pańscy, zlitujcie się nad tą nieszczęsną, bo bredzi, pewnie z głodu. Siadaj! – wskazała mi krzesło i zabrała się za mieszanie czegoś w misce.
- Co to właściwie jest? – spytałam z powątpiewaniem, patrząc na mało apetyczną breję.
- Ciasto na pity, przecież mówię - wzruszyła ramionami, posypując stolnicę mąką i wygarniając na nią tajemniczą masę.
- Dobra, poproszę łopatologicznie. Wiesz, że ze mnie całkowite beztalencie kulinarne – popatrzyłam na nią smętnie. Anka od zawsze była moim autorytetem kuchennym. Nawet w piaskownicy jej zupki z piasku i kamyków wyglądały apetyczniej, niż moje.
- Kartkę masz? Nie? Tam leżą, na lodówce. I długopis weź. No, szybciej. Pisz: trzy szklanki mąki, trzy czwarte szklanki ciepłej, ale nie gorącej wody, trzy czwarte kostki drożdży, łyżeczka cukru, szczypta soli i cztery łyżki oleju. Drożdże rozpuścić w wodzie z cukrem, wlać je do miski, dodać sól, mąkę i olej, wymieszać i wyrobić porządnie na stolnicy. Jak się lepi do rąk, podsypywać mąką aż będzie gładkie i elastyczne. Odstawić na pół godziny aż wyrośnie, podzielić na cztery części, spłaszczyć na placki o grubości niecałych dwóch centymetrów i piec dziesięć minut w temperaturze dwieście stopni. Zapisałaś?
- Buła, jak buła – wzruszyłam ramionami – i co z tego ma być, jakieś kanapki?
- Coś ty, akurat chciałoby mi się tak bawić, żeby zjeść kanapkę – Anka popukała się w czoło umączonym palcem – otwórz lodówkę i zdejmij garnek z górnej półki.
- Co to? – zajrzałam ostrożnie pod pokrywkę
- Wołowina curry! – uśmiechnęła się z dumą – Zobaczysz, Karol wróci za pół godziny i będzie się tym zachwycał, jak zawsze zresztą. To jego ulubiona potrawa.
- A to żółte to co?
- Zależy które – uśmiechnęła się krzywo – masz tam poza mięsem jakiś inny kolor?
- No dobra, to po kolei – zadysponowałam, sięgając ponownie po długopis.
- To łatwizna – Anka wyłożyła zawartość garnka na patelnię z rozgrzanym olejem – Bierzesz pół kilo ładnej wołowiny. Jak nie masz, może być łopatka wieprzowa. Kroisz w małe słupki, do tego dodajesz pół szklanki keczupu, ćwierć szklanki soku z ananasa, całą puszkę ananasa krojonego w kostkę, jedną albo dwie papryki, też pokrojone w kostkę, cebulę w piórka, trzy łyżki oleju, sól, pieprz i najważniejsze, dużą łychę curry. To się musi co najmniej pół godziny przegryźć, akurat wtedy jest czas na pieczenie chlebków.
- A potem?
- Potem normalnie, smażysz, aż większość sosu odparuje, napychasz tym chlebki i polewasz sosem jogurtowym albo czosnkowym.
- Wydaje się proste – przyznałam – a czemu pichcisz to akurat dzisiaj? Karol ma urodziny czy coś w tym guście?
- Nieee... Tylko nasi znowu grają dzisiaj mecz. I jeśli znowu przegrają, to tylko ta wołowina może poprawić Karolowi humor.
Anka wyszczerzyła do mnie radośnie zęby i wróciła do mieszania mięsa na patelni. Zapach rozchodził się wspaniały i wtedy dopiero poczułam, jak bardzo jestem głodna...
Kulinarnik Towarzyski część druga, czyli:
Letnia sałatka kalafiorowa
- Moge jefce? – Ledwo otworzyłam drzwi do mieszkania, dobiegł mnie z kuchni niewyraźny głos mojego synka Piotrusia, który najwyraźniej właśnie coś zajadał.
- Piotrusiu, nie mówimy z pełną buzią – wkroczyłam do kuchni, spodziewając się zastać go z batonikiem w ręce, ale siedział sobie spokojnie nad talerzem umazanym białym sosem i chrupał zadowolony, jak królik marchewkę.
Artur, mój mąż, rzucił mi szeroki uśmiech od strony lodówki, z której właśnie wyciągał wielką michę czegoś niezidentyfikowanego.
- Zrobiłem kolację! – powiedział z dumą.
- TO jest kolacja? – wytrzeszczyłam oczy i wskazałam białe kawałki do których Piotruś popędził właśnie, stanowczo domagając się dokładki.
- Mama, to dobre, ja pomagałem! – synek z dumą postawił przede mną czysty talerzyk, po czym chrupiąc swoją dokładkę wymaszerował z kuchni.
- No dobra, co to jest? – podejrzliwie obwąchałam potrawę, wyczuwając jedynie lekki zapach czosnku i świeżo zmielonego pieprzu.
- Sałatka z kalafiora, kumpel z pracy dał mi przepis, mówił, że to świetne do grilla i na przekąskę w upały też – Artur z rozpędu nałożył mi pełen talerz.
- Jak to? To dlaczego to chrupie? – rozejrzałam się podejrzliwie, węsząc jak rasowy ogar. Okno było zamknięte, a nigdzie nie unosił się charakterystyczny i mało przyjemny zapaszek gotowanego kalafiora.
- Chrupie, bo jest surowe – popatrzył na mnie z troską i domieszką politowania – Ty się dobrze czujesz?
- Jak to surowe! – zdenerwowałam się – Piotruś! Piotruś, chodź tu zaraz! Dawaj talerz. Matko, już wszystko zjadłeś? Brzuszek cię rozboli! – klapnęłam na kuchenny stołek wodząc wzrokiem od jednego z moich mężczyzn do drugiego
- Przestań panikować i spróbuj w końcu! – Artur zdenerwował się, odsyłając Piotrusia z powrotem do pokoju – I w ogóle czemu coś miałoby go rozboleć? Kto powiedział, że kalafior ma być zawsze rozgotowany na paćkę i śmierdzieć na pół domu?!
- Jakbyś mnie wtedy nie zagadywał to nic by się nie rozgotowało na żadną paćkę! – oburzyłam się, wspominając moją ostatnią próbę stworzenia czegoś jadalnego z użyciem tego, jak mi się wydawało, niezbyt ciekawego warzywa.
Mąż wzniósł oczy ku niebu, pokręcił lekko głową i wyszedł do pokoju, oglądać z Piotrusiem dobranockę. Wyzwoliwszy się w końcu spod ostrzału spojrzeń spróbowałam. Sałatka była chrupiąca, lekko ostra i bardzo smakowita.
- Przepraszam, mieliście rację – z miną skruszonego grzesznika i talerzem w ręce dołączyłam do rodzinki, która właśnie z uwagą śledziła losy Muminków – co do niej dałeś? – zwróciłam się do Artura.
- Normalnie, kawałki surowego kalafiora, trzy posiekane ząbki czosnku, puszkę kukurydzy, trzy łyżki majonezu, sól i pieprz.
- A ja mieszałem! – pochwalił się Piotruś, nie odrywając wzroku od ekranu, na którym właśnie pojawiła się Mamusia Muminka, wyganiająca swoją gromadkę do łóżek.
- Piotruś, Muminki idą spać, na ciebie też kolej. Wykąpiesz go? – popatrzyłam pytająco na męża.
Obaj znikli w łazience, a ja odczekałam chwilę, aż szum wody zagłuszy odgłos moich kroków i podreptałam do kuchni. Po dokładkę.