Nie wiem czy to sie nadaje na wakacje? W kazdym razie dotyczy wizy...... do Stanow. Jeszcze sto lat temu nie bylo kolejek pod ambasada..
Nasz Henryk Sienkiewicz przed wyjazdem do Ameryki tak opisywal
..........
"Dzięki Ameryce i dzięki szczególniejszemu interesowi, jaki ta część świata budzi w naszych władzach municypalnych, uzyskałem paszport dość prędko. Pozostało go tylko zawizować u konsula.
-Nie potrzeba - mówił mi jeden z moich przyjaciół.
Ale je nie zaniechałem zamiaru. Jak, jaż bym miał pozbawić przyjemności konsulat zawizowania może pierwszego i ostatniego paszportu? miałbym mu stawać na przeszkodzie w wypełnieniu jedynej może czynności urzędowej? Wiedziałem wprawdzie, że za wizę trzeba płacić, ale wiedziałem również, że gdybym się bardzo uparł, to jeszcze konsulat byłby mi dopłacił za rzadką sposobność, jakiej mu dostarczyłem.
Udałem się tedy do konsula, którego szczęśliwie zastałem w biurze.
-Mego sekretarza nie ma - rzekł mi - zechciej pan potrudzić się po trzeciej.
Schowałem paszport do kieszeni.
-Nie mogę - odpowiedziałem. -Wyjeżdżam o drugiej; muszę się tedy obejść bez wizy.
Mój interlokutor zbladł.
Pierwsza wiza dla konsula - to tak, jak pierwsza długa suknia dla podlotka, jak pierwszy meszek nad ustami dla młodzieńca, jak pierwszy drukowany artykuł dla literackiego embriona, jak pierwsze szlify dla podoficera, jak pierwszy pocałunek i pierwsze "kocham ciebie" dla pensjonarki.
A tu sposobność owej pierwszej wizy była i mogła przeminąć, może na zawsze!
-Panie - rzekł mi więc konsul - nie będę czekał na sekretarza, niech go tam diabli wezmą; dawaj pan paszport, zawizuję sam, byle prędzej.
Dałem więc paszport.
Interlokutor mój wyciągnął z biurka ogromną szufladę i wydobył z niej takie mnóstwo pieczęci, puszek z farbą, opłatków, laków, że wystarczyłoby tego dla zawizowania wszystkich paszportów z całych Stanów Zjednoczonych.
Ale każdy debiut ma swoje strony rozkoszne, ma jednak i przykre. Nieraz, gdy dwóch chłopców bawi się w woźnicę i w konia, woźnica nie umie powozić, koń musi go uczyć. Po niejakiej chwili konsul począł się namyślać i drapać w głowę.
-Panu o prostą wizę chodzi? - spytał.
-Tak, byle w dobrym gatunku.
-Hm!... Diabli nadali tyle tych pieczęci.
-Palnij pan pierwszą lepszą.
-Ale to trzeba na końcu paszportu?
-Najlepiej trzymać się środka. W Stanach Zjednoczonych są tylko dwie partie: demokratyczna i republikańska, a nie ma trzeciej, dlatego jest źle.
-A tak! tak!
-A pan do jakiej partii należy? - spytałem znienacka.
-Ja?... tego... jakże się nazywa?... Mam przecie gdzieś zapisane, ale na pamięć...
-A cóż, wiza skończona?
-Zaraz, zaraz. Diab... nadali te pieczęcie! E! wie pan co? kropniemy największą, zawsze to nie zawadzi.
-Kropnijmy największą.
Konsul wydobył z szuflady coś na kształt tarana do zabijania palów w Wiśle.
-A toż to prześcieradło można by tym zawizować! - rzekłem.
-To nic, poradzimy... O, dla Boga, a to istotnie ciężkie!
-Może panu pomóc? Raz, dwa, trzy... Hoop! siup!
Rozległ się głuchy łoskot stołu, na który padła pieczęć. Zdawało się, że mój paszport krzyknął: "O Jezu!" Schowałem go do kieszeni i wyszedłem.
"